Opowieść o samotności
Świat tego dnia wydawał się wyjątkowo smutny. Szare, niegdyś szczęśliwe twarze przechodniów spoglądały z niesmakiem, jakimś ponurym oburzeniem, że na Ziemi są jeszcze ludzie uśmiechnięci, radośni…
W tym szarym tłumie ulicznym była tylko jedna osoba, której nie udzielił się ten pogrzebowy nastrój. Mały chłopiec z rozpromienioną buzią i błyszczącymi oczyma. Choć ubrany w poszarpane łachmany, z podziurawionymi butami i skołtunionymi blond włosami, różnił się od przechodniów w zasadzie wszystkim. Jednak roziskrzone oczy poszukiwały czegoś zawzięcie w tłumie, a raczej kogoś. Matka chłopca zmarła dawno, ponad cztery lata temu. Pamiętał jednak wciąż jej szeroki, podnoszący na duchu uśmiech i oczy. Takie same jak jego, z wesołymi iskierkami, wzbudzającymi bezgraniczne zaufanie. Niestety. Nie było jej tu, nie mogła wyciągnąć w jego stronę przyjaznych ramion, powiedzieć, że już wszystko dobrze, że nie ma się czym martwić… Był sam.
W tłumie szukał właśnie matki.
Od czterech lat, przychodził w to samo miejsce, szukał tej same osoby. Tego dnia, dokładnie cztery lata temu, chłopiec został sierotą. I tego dnia, dokładnie cztery lata po zostaniu sierotą, zdecydował, że nie ma sensu szukać dalej. Któryś już raz, usiadł na krawężniku, spuścił głowę i pozwolił sobie na tę jedną, jedyną chwilę słabości. Łzy popłynęły mu po policzkach. Łzy smutku, tęsknoty, goryczy i osamotnienia, powoli skapywały na asfalt. To była ostatnia chwila słabości. Teraz będzie silny. W tym ponurym społeczeństwie, do którego niestety należał, nie było miejsca na łzy. Tutaj każdy gotów był go odtrącić, odepchnąć, wyrzucić za drzwi… Nie mógł ufać nikomu, wyłącznie sobie samemu. Miał obowiązek uważać, w skupieniu czekać na błąd wroga. A potem go wykorzystać.
Od czterech lat chłopiec był skazany na łaskę i niełaskę otaczającego go świata. Teraz zakończył ten ponury cykl. On był swoja jedyną i ostatnią nadzieją. W kraju tego chłopca od kilku stuleci trwała zażarta wojna. Mieszkańcy byli więc słabi, wygłodzeni i chorzy, a co za tym szło: smutni, sfrustrowani i małostkowi. Nie doceniali tego, co mieli… co prawda, nie mieli dużo, ale nie potrafili cieszyć się nawet tym skrawkiem bogactwa, w ich mniemaniu szczęścia. Na początku ci, w których zostały jeszcze resztki radości, miłości, próbowali uciekać. Niektórym się udało, żyją pewnie teraz w dostatku gdzieś poza granicami tego piekła. Wiele osób zmarło, próbując przedostać się przez granicę. Chłopiec właśnie tę granicę obrał za cel. Musi uciec. Musi opuścić to ponure miasto, ponury kraj, ponurych ludzi. Ucieknie i będzie żył tak, jak chciała jego matka. Jej się nie udało, ale jemu się uda.
Wiele nocy minęło, wiele upalnych i wiele
chłodnych dni. Wiele chwil zwątpienia i wiele chwil triumfu. Aż w
końcu dotarł. Przed nim piętrzył się ogromny, kamienny mur z żołnierzami, co
chwila patrolującymi korytarze i drutem kolczastym, mającym utrudnić
przedostanie się na drugą stronę. Widok był straszny, mrożący krew w żyłach.
Chłopiec pomyślał, ilu ludzi zginęło próbując uciec, opuścić granice i nigdy
nie wracać. Ale jemu się uda. Poczeka aż zapadnie zmrok, zmieni się warta przy
jedynej bramie prowadzącej do środka fortecy. I gdy słońce schowało się za
horyzontem… puścił się biegiem, przedostał się przez bramę niezauważony. Odetchnął z
ulgą, ale to jeszcze nie koniec.
Trzeba będzie zgubić żołnierzy… usłyszał kroki. Zamknął oczy i modlił się, by go nie zauważono. Uspokoił się, gdy głosy się oddaliły i znów został sam. Ruszył korytarzem stąpając lekko i z krótkim oddechem, z groźbą, że za każdym zakrętem czyha na niego śmierć. Przeszedł. Udało się. Stał przed ogromnymi drzwiami do wolności. Przystanął i przyjrzał się dokładniej swojemu wybawieniu. Starożytne ornamenty, ozdobne napisy, a w samym centrum napis runiczny.
Chłopiec nie miał pojęcia ,co oznaczał
napis. Czul jednak szczęście, ekscytację i dziwną magię, unoszącą się w powietrzu.
Nie miał jednak czasu, by dłużej podziwiać przejście, gdyż znów usłyszał
czyjeś kroki. Dopadł do drzwi, nacisnął na klamkę i szybko je za sobą zatrzasnął.
Nasłuchiwał przez chwilę, czy przypadkiem nikt go nie goni i odwrócił
się, by obejrzeć miejsce w którym się znajdował. Ach! Co to była za kraina!
Świat niedosięgnięty toksyczną wojną. Kolorowy, radosny, tak różny od jego
ojczyzny, że trudno byłoby stwierdzić, że kiedyś, przed wojną oba miejsca wyglądały
praktycznie identycznie. Drzewa były soczyście zielone, obfitujące w
owoce. Krzewy mieniły się kolorami kwiatów i liści. Niebo było przejrzyście
niebieskie z kilkoma tyko chmurkami.
Słońce przygrzewało miękką, zieloną
murawę, w dotyku przypominającą milutki dywan w jakimś ekskluzywnym pałacu.
Chłopiec runął na trawę, przeczołgał się w dół zbocza. Usłyszał śpiew ptaków w
koronach drzew. Tak. To było to miejsce. Z dala od ponurego zgiełku ulic i
smutnych twarzy przechodniów. Jego miejsce… W takich rozmyślaniach zapadł w
sen. Sen spokojny. Śnił o sobie i o mamie, spacerujących w tym wspaniałym
świecie… Zbiegają ze wzgórza… Karmią ptaki… Jedzą świeże owoce… Tak… To
było jego… ich miejsce.
Komentarze
Prześlij komentarz